Dołączył(a): 2009-12-16 12:56:07 Posty: 344 Lokalizacja: Gród Kraka
Płeć: Mężczyzna
Telefon: Szajsung
Obecne moto: BMW R1200GS ADV LC
|
W oczekiwaniu na epilog, rzucam Galičica National Park / Macedonia, na pożarcie... :P :arrow: Katharsis në Shqipëri 2014 - Galičica National Park / Macedonia
-- 2014-05-13 22:32:49 --
Dzień szósty: "Katharsis" Po Albanii: Niecałe 80 km :evil:
Słyszę jak fala deszczu bezpardonowo wdziera się na taras. Jak rzymski legion, toczy po nim wodną posokę... Wstaję i wychodzę spojrzeć na morze. Milczy gdzieś w oddali grobowo, przyjmując z pokorą tę piekielną nawałnicę. Jest 2.00 nad ranem. Zapowiada się ciężki dzień. Filtruję płucami tę słoną, wilgotną, rześką bryzę. Plan na dziś zakłada zwiedzanie Butrintu. W starożytności istniała tu osada iliryjska (według mitu założona przez uciekinierów z Troi), przekształcona w VII wieku p.n.e. w grecką kolonię i miasto portowe. Butrint stało się w kolejnych stuleciach ważnym ośrodkiem kultu boga Asklepiosa. Następnie chcieliśmy zwiedzić pobliskie piękne plaże, monastyr Shën Gjergjit, zamek Kalaja e Lëkurësit, przekształcony w restaurację z hotelem, położony pięknie na wzgórzu nad Sarandą, następnie zwiedzić wykopaliska archeologiczne w Finiq, twierdzę Borsh, starą osadę Qepari, zjawiskowo położoną na skalnym wzgórzu, twierdzę Tepelena Ali Pashy, starą osadę Himarë Fshat i ewentualnie wjechać na przełęcz Llogara, a głównie, to w końcu dać pofolgować trochę zadom i pobyczyć się jeden dzień na plaży. Szlag... Budzę się po dziewiątej. Z premedytacją nie nastawiałem budzika. W końcu można się wyspać. Plan jest luźny a jeśli pogoda w ogóle nie dopisze, to kto wie, czy po prostu całkiem nie dopuścimy. Z tarasu, popijając kawę oglądam budzący się do życia Ksamil. Ludzie spokojnie, bez pośpiechu jadą osłami, samochodami, motocyklami i rowerami do swoich codziennych lub niecodziennych zajęć. Schodzę na chwilę na plażę by podelektować się tym wspaniałym uczuciem piasku i wody pod stopami. Brakowało mi tego. Co chwila to kropi, to przestaje. Po powrocie ustalamy z Patrykiem, że podjedziemy do Butrintu na chybił-trafił pozwiedzać co się da, a potem ustalimy szczegóły w zależności od pogody. Zostawiamy bambetle w apartamencie, bo nie wykluczone że spędzimy tu dodatkowy dzień. Na samych wielbłądach, nieobjuczeni, ale skrępowani jarzmem deszczowej aury docieramy po kilku kilometrach do osady. Na parkingu oblegają nas tradycyjnie dzieciaki, które jeden przez drugiego przepychają się i próbują nam wcisnąć swoje "pamiątki" Zdecydowanie, ale grzecznie im na razie dziękujemy. Obiecujemy, że coś od nich kupimy jak będziemy wracać, pod warunkiem, że będą doglądać sprzętów. Przy kasie powtarzamy skecz z Gjirokastry i za 200 LEK, niczym rodowici mieszkańcy Krainy Orłów udajemy się na zwiedzanie. Leniwie snujemy się po kamienistych alejkach oglądając monumentalne ślady niegdysiejszego tryumfu rzymskiego imperium. Z oddali dobiega nas znajomy język. To oczywiście grupa polskich turystów zwiedza park z przewodnikiem. Podpinamy się w nadziei, że liźniemy trochę historii. Drące się dzieciaki w wózkach i na rękach, tumany tytoniowego dymu, pomarańczowe "adiadski" z białymi skarpetkami i kilogramy żelu na włosach, rozkosznie spływającego na wąsy wraz z kroplami deszczu. Koszmar... Widok ten skutecznie leczy nas, jakby nie było, z bogatej w atrakcje lekcji historii i postanawiamy jednak zwiedzić Butrint wg własnych wytycznych. Po drodze dogania nas motonita. Chłopak jest z Holandii i pociągiem dojechał ze swoim KTM 990 ADV do Austrii, gdzie przez góry dojechał do Włoch a stamtąd promem do Grecji i wzdłuż wybrzeża wraca do Austrii na pociąg z powrotem do Holandii. Wymieniamy namiary na siebie oraz spostrzeżenia odnośnie trasy. Wspólne foto i każdy rusza swoim tempem, w przekonaniu, że jeszcze kiedyś się zobaczymy. Zwiedzanie zajmuje nam ponad 2h. Z góry widzimy jak pomarańczowa strzała z Holandii tnie zawadiacko mokry od strug deszczu asfalt, przy akompaniamencie 2 armat Akrapovica... Ech... Niebiosa na chwilę zamarły, przerażone słońce wyjrzało zza chmur by odprowadzić ciekawym wzrokiem ten charczący bulgot zdający się grzmieć "homologacja, homologacja, homologacja" :haha
Dzieciaki dumnie prezentują nam, iż nasze maszyny ani na moment nie zostały spuszczone z oka. Bierzemy od każdego z nich, zgodnie z obietnicą po upominku, pozwalamy im się obfotografować na naszych maszynach, a co odważniejszych, przewozimy kilka razy na prostej. Ich radość - bezcenna :wink:
Wracamy do apartamentu i decydujemy się jechać mimo przelotnych opadów, ale przy założeniu, że w razie pogorszenia się pogody - znów pakujemy się do suchego wyrka. Zjadamy obfity obiad i ruszamy.
Chwilę po opuszczeniu Ksamilu, rozpętuje się niebiańska apokalipsa. Ściana wody lejąca się z nieba wywołuje to wspaniałe uczucie, w którym wszelkimi możliwymi otworami mechanicznymi i fizjologicznymi zalewa Cię nie tylko Twoja własna krew... Odpuszczamy po drodze cały plan. Po prostu jedziemy w strugach deszczu przed siebie. Byle do przodu. Kiedy kotłuje się we mnie jak w kociołku z bigosem, boczkiem i koperkiem, mijamy po drodze kilku śmiałków na o2o, równie dzielnie mających tę kapryśną aurę w równie głębokim poważaniu. Na wysokości Borsh, Patryk melduje posłusznie obecność kilku m3 wody w butach. Niespodziewanie zza chmur wytacza się, jakby zażenowanie swoim postępowaniem słońce i odpala w naszym kierunku ultragigawaty luxów, w nadziei, że tym spektakularnym "come-backiem" nadrobi zaległości. Mijamy po drodze miasta, miasteczka urokliwie położone na zboczach gór lub przytulone do niebiesko-turkusowych zatoczek Morza Jońskiego. Wybieramy jedno z nich, apetycznie zapowiadające się z góry. Jako jedno z niewielu - prowadzi do niego asfaltowa droga. Dojeżdżamy nad samą plażę. Wokół żywego ducha. Jakieś małżeństwo krząta się przy jakimś sklepie (zamyka go właśnie). Pytamy o pokój. Polecają jedyny tutaj, kameralny hotelik. Zaglądamy - jest właścicielka. Niechętnie, ale wynajmuje nam pokój na 1 noc (30 ojro za apt) i prowadzi do jakiegoś standardowego pokoiku na zapleczu. W związku z tym, iż jesteśmy jedynymi gośćmi protestuję i ceremonialnie biorę graty i pakuję się do otwartego apartamentu z tarasem bezpośrednio nad basenem 8) Właścicielka nie protestuje. Przynosi pościel i klucze. Mówi, że musi nas na noc zostawić samych, i czy nam to nie przeszkadza, bo mieszka 2 miejscowości stąd i nie będzie tutaj nocować. :yahooo Cały hotel nasz :!: "Sodomia i Gomoria" Rozwieszamy mokre manele, bierzemy ostatniego "asa atutowego" rozchodniaczka i dajemy dzidę na plażę. Jest 16.00 i świeci piękne słońce. Lekko powiewa wiatr. Dokoła pustka. Cisza. Szum morza.
Czuję jak tężeją mi mięśnie. Woda opina mi się wokół ud, pasa, tułowia by w końcu objąć mi ramiona i twarz lodowatą klamrą. Krew zastyga. Powietrze w płucach zmienia objętość, chcąc rozsadzić mi wnętrzności. Otwieram oczy... Krystalicznie czysty błękit wypełnia mnie na wskroś. Katharsis...
Po przełyku toczy się gorąca fala Żołądkowej Gorzkiej DeLuxe. Jak magma zastyga na zlodowaciałych ściankach żołądka, wpompowując we mnie ponownie słowiańskie życie. Krew nabiera charakterystycznego smaku i należytej prędkości... Czuję, że żyję...
Tego wieczoru słowiańska rozpusta odbijała się szerokim echem pośród okolicznych gór i spienionych fal. I tylko echo miało czkawkę i sromotnego, siarczystego kaca :haha
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
-- 2014-05-14 22:53:43 --
Dzień siódmy: "Kaszëbë" Po Albanii: nieco ponad 200km
Niektórzy mówią, że zostali wykuci z ognia Hadesu w najmroczniejszych czeluściach Tartaru. Inni zaś mówią, że gdy Krasnoludy wykuwały jeszcze kopalnie w skałach Erebor, oni z powodzeniem stosowali już nanotechnologię. Wieść gminna niesie także, iż to człowieki a agnozją wrodzoną pojęć "strach", "zwolnij" i "alkotoxykoza" Jedyne, co wiemy... To to, że zwą ich Kaszëbë i że na "Tak!" mówią "Jo!"
Rytmiczny szum morza i złote refleksy słońca radośnie wdzierają się przez uchylone drzwi. Budzą mnie mimo ambitnego planu pospania dziś dłużej. Wobec tak kuszących zapowiedzi nie pozostaje nam nic innego, jak udać się na tradycyjną kawę na taras. Zapach słonej bryzy miesza się z aromatem świeżego drzewa cytrynowego i świeżo zaparzonej zalewajki. Bezchmurne niebo wróży długo wyczekiwaną, bałkańską rajzę.
Pakujemy się niespiesznie. Rozliczamy się z właścicielką i około 9.00 wyruszamy w blasku solarnej glorii.
Plan zakłada powrót do Porto Palermo, na zwiedzanie twierdzy Ali Paşhy z Tepelenë, dojazd do zjawiskowego kaniony Gjipe zakończonego cudną, jeszcze dziką plażą, następnie wyjazd przełęczą Llogara, zwiedzanie starej bazy radzieckich łodzi podwodnych w Orikum, zamek Kalaja e Kaninës, park archeologiczny Apollonia, monastyr Adrenica a następnie dojazd do przepięknego Beratu. Do rozważenia, przy dobrym czasie mamy pociągnięcie jeszcze trasy z Berat do Kruji, ale to staje pod znakiem zapytania...
Do zamku tyrana Ali Paşhy docieramy po kilkunastu kilometrach perwersyjnej jazdy po nadbrzeżnych winklach. Ładny, nowy asfalt, słońce, sucha nawierzchnia. Oczy by fotografowały, a ręka kręciła manetą. Trudne dylematy. Zwiedzamy zamek (klucz dostajemy od właściciela pobliskiej knajpy). Źle to tu ten zbójceż nie miał - powalające widoki n Porto Palermo, zatokę i pobliskie góry, do tego niezgorsza posiadłość. Wystawiamy czek na 30 mln euro kupując posiadłość i ruszamy dalej do przełęczy Llogara.
Wjazd na przełęcz, to istna rozkosz. Oszałamiające widoki. Przełęcz leży na wysokości 1010 m n.p.m. Pokonujemy ją łapczywie, chłonąc jej każdy metr w górę jak gąbka wodę. Na szczycie kilka zdjęć i jedziemy dalej. W Orikum dojazd do bazy łodzi podwodnych jest przez starą bazę wojskową. W zeszłym roku była jeszcze opustoszała, mimo iż teren był ogrodzony. W tym roku wita nas budka strażnicza, dwóch wartowników z kałachami i jednoznaczny gest wskazujący nam drogę, skąd przyjechaliśmy. Na nic dyskusje, iż na terenie bazy jest starożytny teatr rzymski Orkium, który chcemy zwiedzić. Nie i koniec. Szkoda. Jest co prawda sekretny dojazd równolegle do bazy, na wzgórze, z którego widać łodzie, ale po pierwsze zajmie on sporo czasu, a po drugie - bez dobrego teleobiektywu - zdjęć nie zrobimy. Odpuszczamy. Następnym razem.
W chwilę potem docieramy do wspaniale położonego na wzgórzu nad Vlorą zamku Kaninës. Wewnątrz zamku pasterze na zielonych łąkach wypasają kozy, owce i konie. Zaiste - widoki jak w Szkocji. Jest stąd piękna panorama na Vlorę i na zatokę.
We Vlore wskakujemy na autostradę (brak opłat), i lecimy dalej w kierunku Fier, gdzie znów odbijamy s stronę wybrzeża do Parku archeologicznego Apollonia. To pozostałości kolonii Koryntu na wybrzeżu Illiryjskim. Założona w roku 588 p.n.e. przez grupę 200 kolonistów z Koryntu i Kerkyry. Zjazd z głównej drogi SH94 jest dobrze oznakowany i nie trzeba kierować się nawigacją, która chce prowadzić "poprzez miedze, poprzez łąki i leśne ścieżki wąskie" :P
Parkujemy pod samym parkiem. Radośnie gadając idziemy za drogowskazami w kierunku antycznych ruin. Droga mija beztrosko... Upojnie... Miło... W doborowym towarzystwie... Na pogaduszkach... Na zastanawianiu się, gdzie jest #$@!%!! ten park :?: Przeszliśmy dobry kilometr, dokoła mega bunkry i fortyfikacje, jakby Hodża spodziewał się tędy całej ruskiej inwazji. OK, OK - wszystko fajnie, fanami militariów tez jesteśmy ale... Pytam napotkanego pastuszka którędy do ruin. Pokazuje na horyzont i i jeszcze, że hej! No nie, bez jaj. Upewniam się że mnie zrozumiał. Ogarniam wzrokiem okoliczne pasące się krowy, osły i barany i jak pragnę zakwitnąć - nie widzę nigdzie antycznych ruin. Swoją drogą - gdzie się podziali Ci wszyscy ludzie, którzy byli na parkingu. Dziwne. Trudno - czas nagli - wracamy. Po dobrych 3 kilometrach wracamy do motocykli. Dokoła całkiem sporo luda. Łot de Fak? Dopiero teraz dostrzegam zarysy kamiennych budowli dosłownie tuż za małym wzniesieniem ziemi, do którego prowadzi osobna alejka. Zagadując się z Patrykiem, patrząc na przekrzywiony znak, udajemy się po prostu w zupełnie innym kierunku. Sama Apolonia szału nie robi - ot ładny fragment akropolu, jakiś teatr i kilka porozrzucanych kolumn. No ale zdjęcie z prospektu jest.
Pakujemy się. Pogoda sprzyja, ale jest już po 16.00. Proponuję odpuścić Kruję, gdzie zwiedzić warto jedynie odrestaurowany zamek, na rzecz monastyru Adrenica i noclegi w zjawiskowym Beracie, gdzie mam namiary na zajebiaszczą kwaterę backpackerską u Skotiego 8)
Monastyr Adrenica z zewnątrz nie robi wrażenia. Widzieliśmy dotychczas piękniejsze. Natomiast to, co ukazuje się po wejściu do wnętrza (nakłaniamy opiekuna monastyru by nas wpuścił) - powoduje opad kopary. Początkowo każe wyłączyć aparat, ale po chwili macha ręką i pozwala wykonać parę fotek. Jak na złość pada mi bateria i zdjęcia wykonuję bez lampy, nieznacznie rozmazane. Co za pech. Wspaniałe rzeźbione w drewnie i złocie ołtarz, ambona, żyrandole, kamienne freski. Piękne.
Pytamy o drogę do Berat, czy dobra (w zeszłym roku, był miernej jakości asfalt - ale był). W odpowiedzi zapewniają nas, że dojazd pierwsza klasa.
Wspominałem już, że Patryk został poczęty podczas wojny w Korei w 67, przeżył Afganistan, potrafi ręcyma łupać orzechy a jego dupa... Nieważne zresztą co potrafi jego dupa :haha
Tego dnia dziękowałem Bogu, Allahowi, czy latającemu potworowi spaghetti za natchnienie jakie otrzymał inżynier projektujący ESA i ustawieni SOFT. Mimo całkiem niezłego gangu nowego LC słyszałem jak Patryk sypie z tyłu wszelkimi możliwymi przekleństwami w 9 różnych językach. Cały odcinek pomiędzy Lushnjë a Beratem jest poszatkowany. Budują chyba druga nitkę, choć trudno jednoznacznie orzec, bo droga to się poszerza, to zwęża. Przerywają ją jakieś totalnie odsłonięte rowy melioracyjne, zapadnie i pułapki na Heffalumpy. Przejazd przez pole minowe w Kambodźy wydaje się być bułką z masłem przy jeździe tu po zmierzchu.
Docieramy do Beratu koło 19.00. Przepraszam. Ja docieram. Patryk przechodzi ze stanu lotnego do stałego (to się zwie chyba profesjonalnie resublimacją). Postanawiamy wjechać jeszcze na zamek i sprawdzić tamtejszy camping. Wjeżdżamy bezpardonowo po stromej, wąskiej dróżce ułożonej z wyślizganych kamieni, poprzedzielanej rowami odwadniającymi. Dopiero teraz uzmysławiam sobie, iż próba zatrzymania się tutaj oznacza co najmniej tak widowiskową scenę, jak pościg na ulicach SF w filmie Bullit ze Stevem McQuinnem...
Równo obsrany dojeżdżam na górę. Camping istotnie jest. Nawet ładnie położony, na uboczu. Ale perspektywa jutrzejszych opadów (właściwie ponownie napierdzielania ścianą wody) skutecznie nas zniechęca, mimo opłaty 3 euro za wszystko. Zjeżdżamy inną, "normalną" drogą, która prowadzi na zamek od jego zachodniej strony. Dojeżdżamy do głównego ronda na wylocie z Beratu. Stamtąd znów wjeżdżamy do miasta i udajemy się jedynym przejezdnym mostem na drugą stronę miasta do znajomej kwatery. Zatrzymujemy się by podziwiać wspaniałe, charakterystyczne zabudowania Beratu...
... gdy z tyłu rozlegają się wrzaski przerażonych ludzi. Część z nich w trwodze rzuca się z ulicy na trawnik, skacze z mostu do przepływającej środkiem miasta wody. Ojcowie chwytają dziatwę i chowają się do pobliskich kamieniczek. Matki popadają w zawodzący lament. Zwierzęta w panice chodzą na 2 nogach. Niebo się rozstępuje w akompaniamencie apokaliptycznego bulgotu, jazgotu, chrzęstów łamanych kości i zawodu przerażonych niewiast. Oto nadjeżdżają. Przed nimi ludzie padają na twarz oddają im pokłon. Za nimi trup ściele się gęsto. Czterech jeźdźców apokalipsy z piskiem opon zatrzymuj się przy nas w akompaniamencie kanonady z niefabrycznych tłumików... Widzimy brak lusterek, fragmentów owiewek, kawałków szyb, braki w oświetleniu, braki w uzębieniu :haha Gdzieniegdzie powiewają jeszcze niedosuszone zwłoki hord insektów radośnie wibrujące w takt warkotów silników. Życie mija mi przed oczyma...
pierwsze wino, pierwsza wódka, pierwsza dziewczyna, pierwsza lufka pierwsze imprezy, chlanie na balkonach pierwsze próby z zespołem rockowym pierwsze o życiu poważne rozmowy pierwsze pomysły, co tu dalej robić pierwsze porażki i pierwsze sukcesy pierwsze życiowe prawdziwe stresy pierwsze zazdrości i pierwsze miłości pierwsze pogruchotane kości pierwsze papierosy przy automacie pierwsze pornosy w czyjejś chacie pierwsza śmierć widziana na własne oczy
"JO :!: " Co jest QUERVA mazgaje :?: rubaszne powitanie przerywa moją podróż w kierunku światła (zawsze tak jest, mimo iż mówią by nie iść w jego kierunku)
Padamy sobie w objęcia i przybijamy piąchy - swojaki. Czterech chłopa przyjechało z Kaszub - krzewić wiarę i propagować rodzime rolnictwo (czytaj orać dziewki i rakiję). Zachaczyli po drodze o Grecję, doprowadzili do kryzysu finansowego a teraz planują poszwędać się po Albanii, by potem poleciec na MNE, HR i BiH. Przed nimi jeszcze 2 tygodnie zabawy. Taaacy to pożyją. Pytają, czy mamy kwatery. Mówię, że mam tu namiary na Backpackerski hostel i pytam, czy się dołączają. W odpowiedzi słyszę gromkie JO :good Pakujemy się w wąską uliczkę i podjeżdżamy pod hostel. Poznajemy Skotiego, typowego angola, który wyhaczył tu hacjendę po taniości, wyremontował i przerobił na hostel. Moto parkujemy na ulicy, przy wejściu, ku uciesz lokalnych dzieciaków :yahooo Rzucamy bety do pokoju z dwoma śmiertelnie przerażonymi dziewczynami z Holandii. Zapewniam je, iż nic im nie grozi, choć wiem iż jest to dalekie od prawdy. Chłopaki zdejmują kilkudniowe butki i w pokoju od razu czujemy się swojsko jak u wujka Staszka w oborze w Maniowych. Dziewczyny po Holendersku pakują manetki i idą prosić Skotiego o transfer do innego pokoju. Trudno - dziś znów śpię z dupa przy ścianie - a zapowiadało się tak uroczo.
Postanawiamy wyskoczyć na miasto i coś przekąsić. Zanim wyruszamy, chłopaki opróżniają już połowę zapasu w barku Skotiego. Widzę te jego przerażone oczęta i kurtuazyjnie pytam o knajpę w pobliżu która poleca, i która dźwignie jarzmo Kaszubskiej inkwizycji. Podaje nam namiary i ruszamy w tan. Barat zachwyca i nocą (prawdopodobnie), albowiem wycieczka krajoznawcza była bardzo krótka (od jednego, baru do baru :drinking ). Wracamy chwiejnym krokiem, po krążeniu nad ranem - po schodach do hostelu, chyb raczej rady nie damy... W nocy nie mam pojęcia jakie demony akustyczne i chemiczne chłopaki z siebie uwalniali, ale spałem wybitnie jak neoindoktrynowany po Kaszubsku :rotfl
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
-- 2014-05-18 00:41:04 --
Dzień ósmy: "Pierwsza krew" Albania-Czarnogóra: około 430 km
Podobnych wrażeń zmysłowych jak przedostatniej nocy w Beracie - doświadczyłem około rok temu, gdy kumpel odpalił o 2.00 w nocy, na sprzęcie 7.1 Dolby THX, jeden z moich ulubionych tytułów na PS3 - Dead Space...
[center][youtube]https://www.youtube.com/watch?v=RYaJCmJgb9A[/youtube][/center]
Odgłosy patroszonych ciał, wyflaczanych wnętrzności, kwilenie torturowanej zwierzyny, wycinanie lasów Amazonii tępymi piłami łańcuchowymi i niejednostajne miganie jarzeniówki w celi Brevika, wydaje się być przy tym okładem rozkosznej melodii z "4 pór roku" Vivaldiego. Kaszëbë nie chrapią. Oni zasysają w regionalny sposób powietrze do górnych dróg oddechowych, według tradycyjnej receptury, przekazywanej z dziada-pradziada :twisted:
Kiedy powraca mi jaźń, słyszę w tle odgłosy, jakie mogą towarzyszyć jedynie lądowaniu wojsk alianckich na plaży w Normandi lub bitwie o Helmowy Jar. W panice otwieram oczy, by ujrzeć pogorzelisko ludzkich zwłok, ułożonych bezwładnie na piętrowych łóżkach, łapiących gardłowo agonalny, rybi oddech... Jest przed szóstą. Narzucam polar i wychodzę na taras. Jest pochmurno. W prognoz czeka nas po południu załamanie pogody. Falą od Włoch i idą burze - mają uderzyć w wybrzeże Albanii około południa. Wychodzę przejść się po Beracie, nim chłopaki dojdą do siebie. Mijam zjawiskowe, kamienne budynki, fikuśne, pokręcone i strome uliczki, zbudowane z wyślizganego kamienia. Większość wejść do gospodarstw, czy domów zdobią drewniane bramy, łukami wkomponowane w białawe, wapienne mury. Wiele z nich nieremontowana od wieków, zaopatrzona w liczne nity i drewniane łaty, zdobią fascynujące, kute kołatki. Przepiękne. Berat zwany miastem tysiąca okien, do mnie przemawia raczej sygnaturą setek bram... Przechodzę na drugą, muzułmańską stronę miasta (analogicznie jak w Mostarze w BiH) kamiennym, starym mostem. Wspinam się od głównej ulicy, do widowiskowo położonej, wtulonej w zbocze zamkowej skały Kisha e Shën Mehillit. Po dotarciu na górę stromym podejściem, cerkiew okazuje się być jeszcze zamknięta. Zamknięta jest brama ogrodzenia na niewyszukany zamek. Gdybym miał choć kawałek dłuższego, niegrubego pręta, udało by mi się podważyć zapadnię zamka i otworzyć drzwi... No cóż. Nie pozostaje mi nic innego, jak zastosować nabyte onegdaj skromne umiejętności wspinaczkowe. Oceniam wysokość. Wbiegając na sąsiadującą z murem skałę, odbijam się od niej i sporym susem wskakuję na mur, wybijając się z niego i łapiąc się na brzeg jego górnego wykończenia. Uff... 2,5m za mną. Siadam na murze i stamtąd podziwiam wspaniałą panoramę na chrześcijańską część miasta. Oceniam, iż nie ma problemu z zeskoczeniem z muru po stronie cerkwi, ale miałbym spory problem z wskoczeniem na niego z powrotem - brak jakiegokolwiek punktu pośredniego. Nie chcę ryzykować. Pstrykam kilka fotek i patrzę na zegarek - dochodzi siódma. Postanawiam wracać inną drogą do hostelu i zacząć powoli forsować wśród gawiedzi ideę wymarszu. Zastaję chłopaków w trakcie pakowania. Na twarzach zero zmęczenia i kwasu. Paszcze uśmiechają się szeroko ukazując biel "kości słoniowych" O ósmej podają śniadanie. Donoszą je do hostelu lokalni dostawcy. Ktoś przynosi pyszne placki ze szpinakiem lub owczym/kozim serem. Pozostałe są z pysznym budyniem i można sobie na nie nałożyć domowe dżemy, czy konfitury figowe, mandarynkowe, jagodowe. Jest kawa i herbata. Jakieś pyszne ciasta. Talerze ścielemy gęsto, wypychając brzuchy po górne zwieracze przełyku. Konfrontujemy oczekiwania. Przed chłopakami z Kaszub jeszcze 2 tygodnie laby. My dziś musimy przekroczyć granicę z MNE i powoli zacząć się kierować w kierunku Serbii na drogę powrotną do domu. Chłopaki są otwarte na propozycje. Proponuję zwiedzić zamek na górze Beratu a potem ruszyć wzdłuż wybrzeża w kierunku Szkodry a następnie w oparciu o aktualności pogodowe rozważyć wjazd w kierunku Boge i następnie wzdłuż Czarnogórskiego wybrzeża jeziora Szkoderskiego, polecieć w kierunku monastyru Ostrog a następnie kanionu Pivy po drodze zahaczając o Durmitor (zwykle o tej porze roku całkowicie nieprzejezdnego).
Ruszamy około 9.00 przy akompaniamencie dziecięcej pielgrzymki, radośnie odprowadzającej nas aż pod sam most. Mijamy most, który na czas porannych godzin szczytu, zamienia się w przydrożny targ. Z trudem przedzieramy się przez hordy biegających i wystawiających się na ulicy, chodniku, barierkach i krawężnikach ludzi. Podjeżdżamy pod sam zamek i ustalamy godzinkę na zwiedzanie - każdy po swojemu, wg własnego planu - niekoniecznie trzymając się za rączki. Zamek jest ogromy - to właściwie miasto na skale. Czasu starcza mi na 2 cerkwie i kościół Św. Trójcy. Zewsząd roztaczają się oszałamiające widoki na miasto w dole i okoliczne góry. Po drodze natrafiam jeszcze na tzw "cysternę" - podziemne "baseny" - zbiorniki wody pitnej - wybudowane na wypadek wielomiesięcznego oblężenia. Pierwsze skojarzenie - sale Morii i krypta Balina syna Fundina z "LOTR". Zjawiskowe.
Przed jedenastą ruszamy w kierunku północnym. Pokonujemy ponownie masakryczną drogę SH72 z Beratu do Lushnjë, gdzie następnie wskakujmy na kulturalną SH4 do Durrës. Tiranę omijamy szerokim łukiem. Od wybrzeża piętrzą się czarne chmury. Postanawiamy nie odbijać niestety w zaplanowane po drodze punkty docelowe, lecz prujemy w kierunki Szkodry, by tam ustalić plan postępowania. Docierając do Szkodry, pogoda zapowiada ostatki słońca i bezchmurnego nieba. Mamy dobry czas. Postanawiam pokazać chłopakom górujący nad zamkiem Kalaja e Rozafës, a następnie podjechać rzut beretem do jednej z ikon rejonu Szkodry - Ura e Mesit - starego, kamiennego, tureckiego mostu z 1768r. Wtaczając się na podjazd pod sam zamek Rozafy, zauważam znajomego KTMa z kominami Akrapoviča. Zaskoczenia nie kryje także Dennis - chłopak z Holandi, którego spotkaliśmy uprzedni podczas zwiedzania Butrintu. On także nie ma sztywnego planu i postanawia się do nas dołączyć, jako że zupełnie nie ma sztywnych ram podróżowania - no może poza ramami czasowymi.
Zamek Rozafy jedynie obfotografowujemy z zewnątrz. Tłumaczę chłopakom, iż z góry widoki owszem ładne, ale sam zamek to parę ruin i klika pajęczych sieci rozwieszonych pomiędzy krzakami. Znaczy warto - przy większej ilości czasu. Bardziej zachęcam do poświęcenia większej ilości czasu na Ura e Mesit, a że chmury jakby zatrzymały się na horyzoncie - proponuję wyskok w kierunku Bogë, gdzie roztaczają się wspaniałe widoki na Albańskie Góry Przeklęte i na... pola marihuany po drodze. Te kurwiki w oczach chłopaków - bezcenne...
To uczucie w momencie, w którym już wiesz że się VVYP13Rd0L15Z, wyciśnięte z ułamków sekund, każdy przeżywa zapewne na swój sposób. Podjazd pod zamek jest stromy, na brukowanych, śliskich kamieniach. Cofam zbyt nonszalancko, ciut zbyt szybko, chcąc zrobić miejsce napierającej hordzie Kaszubskich stręczycieli. Cofając ścinam drogę łukiem i zatrzymuję się, by naprostować przednie koło. "Syndrom krótkiej nóżki" - tak to się "fachowo" nazywa. W ferworze akcji, podpieram się nogą o bruk, nie od strony wzniesienia, a od strony spadku. Owszem, sięgam swoimi szczudłami bruku, lecz "dzik" o radiany przebiera kąt prosty podparcia i pochyla się w kierunku spadku.
Mitochondria w atomowym wybuchu wtryskują w ułamku nanosekundy megadżule energii, oraz tony glukozy uwolnione z mgazynów adrenergicznym tsunami do siateczki sarkoplazmatycznej , która tłoczy je kilometrami kanałów T, zalewając nieskończoną deltę miofibryl, miofilamentów, sarkomerów, spiralę filamentów aktynowych i miozynowych, by finalnie zalać tą reakcją chemiczną koktajlem "źródło" Herkulesowej mocy - mostki poprzeczne aktyny i miozyny. W owych sytuacjach, człowiek dokonuje rzeczy nadludzkich. Wiem już, że dzik mnie przeważa. Napakowane około 300kg koktajlu stali, aluminium i plastyku rzuca romantycznie się na moją jedną, wątłą, "Pudzianowską" gicz. Wiem, że upadam. Chcę jedynie zminimalizować skutki upadku... Tak jak podczas wstrząsu, centralizuje się krążenia, tak podczas tej nierównej walki - cała moc, z jaką eksplodowały mitochodrialne fabryki, poszła w prawe udo. W ułamku sekundy, rodem jak z filmu Avengers, udo powiększa mi się nie gorzej, niż u Hulk'a. Rwię kierownice ku górze, zapieram się prawa nogą o ziemię i czuję jak wszystkie możliwe do wyrysowania w atlasie anatomicznym mięśnie napinają się w postronki by stawić "czoło" osuwającej się lawinie Bawarskiej, beznamiętnej inżynierii. Delikatnie kładę go na gmolach, czuję że opiera się na nich, niczym niewiasta wspierająca wezgłowie na ramieniu jej ukochanego bruku. Poległem, lecz zwyciężyłem. Dopiero teraz schodzi ze mnie całe włożone w ten akt rozpaczy napięcie i oparami wyzwolonej energii wywijam fikuśnego fikołka przez kierownicę w kierunku stoku...
"NiE RUSZ :!: :!: :!: " - słyszę zdecydowany głos, kategorycznie przerywający moją próbę objęcia ukochanej w ramiona, by unieść ją ku górze. Ku przestworzom... Ku nowej przygodzie :haha "Jo :!: PiERWEJ FOTO" - dodaje nieznoszący sprzeciwu głos. Wtedy wszyscy wybuchamy gromkim śmiechem. Chłopaki podchodzą, wyciągają dłoń. Mimo, iż zapewniam, że ze mną wszystko OK, widzą to, ale pomagają wstać. Uwieczniamy licznymi fotkami "upadek niemieckiej myśli inżynieryjnej", "upadek Ikara, Tytana", "błąd automatycznego poziomowania motocykla BMW", "awarię systemu wczesnego ostrzegania, przez pochyleniem się w stronę zbocza", "usterkę geocachingowego balastowania kierownika" spowodowany innymi, licznymi błędami w oprogramowaniu i elektrokinetyce zawieszenia :wink: Podnosimy klocka. Wstępne oględziny na miejscu zdarzenia uwidaczniają mikrorysy na prawym gmolu i osłonce prawego światła LED :biggrin Kufry nietknięte. Chłopaki pytają się, czy dać mi czas na pogodzenie się z tak ogromną stratą i czy chcę wezwać Policję, Straż pożarną, Straż wybrzeża, Albańskie GOPR, księdza, rzeczoznawcę, NASA, oraz w tryibie natychmiastowym zawiadomić centralę BMW o dziwacznej o skomplikowanej awarii wielu kluczowych podzespołów :rotfl Gdy już wszelkiej maści rubaszne i przyjacielskie szyderstwa w wielu różnych i dziwnych językach miały się ku końcowi, odpalamy maszyny i ruszamy w kierunku Ura e Mesit. Kliknięciem kciuka przełączam pakiet "WYDUPCZANiE" na tryb "OFF" i odpalam "dzika" z kopyta.
Na most poświęcamy krótszą chwilkę, tak by niewyżyci seksualnie, alkoholowo, adrenergicznie Kaszubi, mogli sobie swobodnie wjechać jeden po drugim, oraz wszyscy na raz na ponad 1700-letni kamienny most.
Czas jest dobry, a pogoda stabilna. Ruszamy w kierunku Parku Narodowego Theth, w Góry Przeklęte. Ostrzegam, że mimo dobrej jakości asfaltu, droga bywa zdradliwa, z uwagi na fragmenty skał, żwiru, piasku, wyłomów w asfalcie lub swobodnie po drodze biegającej trzody chlewnej. Niestety nie przetłumaczyłem tego w języku jedynie słusznym i miłościwie nam panującym od 2 dni - mianowicie Kaszubskim - i chłopaków tyle widziałem. Poszli po betonie jak Janowskie konie. Nad wjazdem w dolinę zbierają się chmury i raz po raz, trasę zrasza przelotny deszcz. Na komputerze rejestruję ukradkiem regularny, jak biegunkowe stolce po zatruciu Rotawirusem, spadek zewnętrznej temperatury otoczenia. Oho! Robi się coraz "goręcej".
Jestem święcie przekonany po dziś dzień, iż był to z góry ustalony i zaplanowany, poprzedzony wieloletnimi przygotowaniami, atak świńskich hakerów na niemiecką jednostkę szturmową BMW F800GS. Choć z drugiej strony, są poszlaki wskazujące na obniżony poziom koncentracji, spowodowany włączonym nieustannie trybem botanicznego wyszukiwania pewnej, owianej już legendą, zielonkawej rośliny z postrzępionymi charakterystycznie liśćmi... Mija godzina 15.00. Kierowca niemieckiego pojazdu opancerzonego marki BMW R1200GS ADV LC śledzi jednostajny ruch jednostki Austriackiego Oddziału szturmowego, równo atakującego wzniesienie w pobliżu Albańskiej wsi Ducaj. Widoczność sięga kilkuset metrów. Nawierzchnia wybacza drobne niedoskonałości brawurowej jazdy a pogoda stabilnie utrzymuje wysoki pułap chmur. Wzdłuż trasy, obustronnie ciągnie się kamienny mur o wysokości około pół metra. Porucznik Mario i jego "mały czołg" wybiera właśnie kolejny winkiel ładnym, szybkim cięciem. Strzał poszedł od lewej. Trajektoria świńskiego pocisku idealnie mierzyła w przednie zawieszenie. Porucznik Mario wyprostował maszynę w nadziei, iż pocisk minie trajektorię pojazdu i wdepnął hamulce do oporu. Maszyna wpadła w wibracje. Tylne koło zarzuciło w prawo, następnie w lewo a pocisk, jakby przewidując reakcję kierowcy - idealnie trafia za przednią ośkę. Kierowca czołgu ADV mógł jedynie obserwować, jak podbite przednie koło, rzuca bezwładnie pojazd szturmowy Austriaka w krzaczastą skarpę, katapultując go przez przednią kierownicę w kierunku łagodnego, trawiastego zbocza.
Żarty na bok. Sprawa wyglądała zajebiście poważnie. Mario dostał świniaka idealnie za przednią ośkę - świnia pierdyknęła w silnik, dostała w czapę i z kwilącym zawodem odpadła w przeciwnym kierunku. Mario wybity lekko w górę, poleciał na szczęście w nieszczęściu spektakularnym front-flipem na trawiaste zbocze, a jego F800GS w niewielki, płaski rów. Kamienny murek skończył się dosłownie kilkadziesiąt metrów wcześniej. Trochę fruwającej ziemi oraz trawy i cisza. Piernikiem zatrzymujemy się, kto widział zdarzenie i biegniemy do Mario. Podnosi się o własnych siłach - ale to o niczym nie świadczy. Może być w szoku. Dopadam go i delikatnie, acz stanowczo powalam na ziemię - dopiero po wstępnych, medycznych oględzinach i badaniu -stwierdzam bram zewnętrznych oznak poważnego urazu. Narzeka jedynie na nadwyrężony prawy nadgarstek, ale jak sam mówi "chyba jechał wczoraj zbyt długo na zaciągniętym ręcznym" :crazy Tym bardziej utwierdza mnie to w przekonaniu, iż nie jest narazie tak źle. Dzidownicy, co lecieli przodem, zdążyli już zawrócić i po upewnieniu się, że z Mario wszystko OK - ruszamy po GSa. GS - jak to GS - ot trochu poobcierany (poleciał od razu na miękką ziemię), podkrzywione gmole i deczko skręcona oś kierownicy, ale lagi i półka - całe. Mario kilkoma siarczystymi, austriackimi, góralskimi kopniakami "prostuje" gmole oraz kierownice i sygnalizuje gotowość do jazdy. Aż strach pomyśleć, co by było, gdyby miał brodę :haha Wygląda na to, iż i tym razem mieliśmy sporo szczęścia. Jakby bardziej wstrzemięźliwie docieramy do Bogë, gdzie zaraz za wsią, rozpościera się piękny, nakrapiany zalegającym śniegiem i ociekający spływająca z gór wodą, szuter. Za nami kłębiące się u wylotu doliny ciemne chmury. Wracamy. W drodze powrotnej łapie nas ulewa. Jedziemy szatkowani ze wszystkich możliwych stron deszczem, który miota w nas rozbuchany we wszystkich kierunkach silny wiatr. Na stacji benzynowej w Koplik ustalamy dalszy plan. Dennis chce wracać przez Czarnogórę, ale chce pojechać na przejście graniczne Sukobin, na południu Jez. Szkoderskiego. Chłopaki decydują się chwile nam potowarzyszyć w drodze do Podgoricy, przez przejście graniczne Hani i Hotit. Ściskamy Dennisa, bierzemy na siebie namiary i życzymy mu szczęśliwej i bezpiecznej podróży. Z finezyjną fontanną mieszanki żwirku oraz błotka, przy akompaniamencie drugiej symfonii Akrapoviča rusza swoim KTM-em dalej wzdłuż Adriatyku do swojej Holandii. My również, w totalnej ścianie deszczu przekraczamy granicę ALB/MNE i Podgoricy nasze drogi się rozbiegają. Chłopaki ruszają na południe w kierunku Baru, my zaś w tak pięknych okolicznościach przyrody postanawiamy już nie eksperymentować i sprawdzoną trasą pociągnąć jak najdłużej w kierunku Serbii. Na wysokości Kolasina, łącznie po 3 godzinach jazdy w ulewnym deszczu, Patryk melduje posłusznie obecność zidentyfikowanej substancji w obydwu swoich butach... Znajdujemy pierwszą, lepszą kwaterę po 10 eurasów na łeba i totalnie przemoczeni i zmęczeniu wieczór spędzamy w ciepełku susząc graty na jutrzejszy powrót. Dopiero tego wieczoru Patryk decyduje się zastosować patent na nieprzemakalność obuwia "modo Patex" Padamy wcześnie, chwile jeszcze podsumowując dotychczasową przygodę... Zasypiam szybko. Budziki nastawione na 4.00 rano. Prognozy na jutrzejszy powrót - makabryczne. Dziś już, wybitnie bardziej niż dotychczas, odczuwam tęsknotę za domem. Wszędzie dobrze i pięknie... Ale w domu... NAJLEPiEJ
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
-- 2014-05-22 21:44:31 --
:arrow: Sveti Naum / Macedonia
:arrow: Przełęcz Livada w Parku Narodowym Galičica + wybrzeżem jez. Ohrydzkiego
Dzień dziewiąty: "Trans(Balkan)" Czarnogóra-Polska: 1312 km
Wstaję przed czwartą rano. Tradycyjnie wlewamy w siebie drogocenną kofeinę. Patryk montuje wodoszczelne kapcie modo Patex. Narzucamy fatałaszki i ruszamy. Od samego Kolašina mży. Od razu startujemy w "kondomach" - nawet nie warto się łudzić. Prognozy przewidują Czarnogórsko-Serbsko-Węgierski biblijny armageddon. W Bijelo Polje tankujemy motocykle po korek i wjeżdżamy w ścianę deszczu...
Ciekawe... Nie sądziłem, że zjawisko aquaplaningu może fascynować człowieka, przez ponad 700km...
Nie czujemy nic: głodu, zmęczenia, pragnienia, złości, radości... Jak bezduszne automaty wdzieramy się "pod prąd", pod deszcz w kierunku domu - chowając się co 250 km na tankowanie pod dachem stacji. Dopiero za Szegedem na Węgrzech przejaśnia się i w końcu przestaje lać... Suchy asfalt - zjawisko endemicznie występujące podczas tegorocznej majówki na Bałkanach.
Patrykowi gaśnie motocykl na stacji benzynowej, tuż za przejściem granicznym w Piwniczej... Do domu ma 20km... Rozrusznik... Po kilku mozolnych próbach odpala, jak się okazuje po raz ostatni podczas tego wyjazdu... Pod domem, w Nowym Sączu, w agonalnym tyknięciu wyzionął ducha dnia 04.05.2014 o godzinie 23.15 :cry: Przybijamy sobie "piątki", ściskam "swojego człowieka" i na odchodne rzucam: "Do następnego :good " Obydwaj dobrze wiemy, kiedy dokładnie to nastąpi...
Do domu mam 110 km. Jest 23.30... Jest sucho... Pusto... Hmmm :cool Czuję, jak moje akumulatory dostają potężną dawkę endorfiny...
Pół godziny po północy zajeżdżam pod dom... Chwilę siedzę i słucham jak stygnie silnik... Patrzę na tylną tarczę hamulcową... Taka jakby jaśniejsza :crazy No cóż... Klocki niemalże na styk... Mimo, iż mam 1312 km za sobą, czuję, że mógłbym zawrócić i pojechać jeszcze raz :cool
Rzucam kram pod ścianę, biorę najważniejsze rzeczy i po kilku minutach ląduję w ciepłym, mięciutkim wyrku... Małżonka nie śpi... Czekała aż wrócę. Zawsze tak robi...
A co było dalej - nie Wasza sprawa :wink:
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
[ img ]
Podsumowując: - 9 dni - z czego uzbierało się ze 3 w słońcu - 4117 km wycieczki; najdłuższy dystans tradycyjnie na powrót: 1312 km; najkrótszy: Albania - 80km - 6 państw - 1 parkingówka - 1 mandat (tradycyjnie na Słowacji) - wrażenia: jak zwykle bezcenne i niepoliczalne - największe spalanie na utostradach do 7,2 L/100 km; najniższe: lokalne drogi - 6,2 L/100 km; średnie 6,7 L/100km
Za całą resztęą: Mastercard :kurapazurem
Budżet wspólny: - po 250 € - po 20.000 LEK (ALL)
Wydatki: Mandat na Słowacji -70€/od łebka (początkowo było 520€/od głowy, ale Patryk miał wybitny dar przekonywania i zna Słowacki oraz lokalnych Policyjnych watażków, oraz uroda Żołądkowej Gorzkiej...) Pozostałe wg potrzeb i noclegów.
Zostało mi 50€
Benzyna - płatności kartą - około 1300 zł
:arrow: SLAViC BOYZZ - czyli Ura e Kadiut i wody termalne Benjë-Novoselë
:arrow: Przełęcz Muzinë w Albanii
-- 2014-05-23 06:14:22 --
:arrow: Syri i Kaltër (The Albanian Blue Eye) - Albańskie "Niebieskie Oko" - geologiczny cud...
|
|