Poniższy tekst napisałem raczej dla siebie w zeszłym roku, zaraz po powrocie z Holandii. Jednak jakoś natchniony zbliżającym się sezonem postanowiłem się nim podzielić. Mam nadzieje, że da się czytać :)
Stało się! Stoję gotowy do startu, nerwowo patrzę na zegar, lekki żar leje się z nieba. Nie, nie chodzi o start w kolejnej edycji superbike , a długo planowany wyjazd z kumplem do Amsterdamu. Koleżka miał mieć lekki poślizg, a tu 2 godziny i cisza w eterze... Jest to mój pierwszy wyjazd zagraniczny na moto więc emocje dają o sobie znać z nawiązką. Ponowna kontrola czasu i zamiast gangu silnika słyszę dzwonek telefonu. „Stary, nie jadę…” No rzesz k….a! Jak to? Rzucam wku…ny słuchawką. Okazało się, że kolega wykazał się poczuciem humoru i czeka na mnie pod domem. Śmieszne? Śmieszne, to może jest teraz. Wówczas pociemniało mi w oczach i chciałem krwi… W końcu zeszło ze mnie powietrze i ruszamy. Tydzień przygody przed nami, spakowani w worki Louisa za 60 zeta, przepięte do tyłów „pajączkami”. Zestaw jak na swoją cenę działał wyśmienicie. Co prawda do czasu, ale o tym później. Na pobliskiej stacji pierwszy postój, tankowanie pod korek, telefon do znajomych w Amsterdamie i… kolejny „zonk”. Znajomi z Amsterdamu wrócą z wakacji o jeden dzień później. Opcja hotel na 1 noc w Amsterdamie lub jakiś plan awaryjny. Realizujmy plan awaryjny – odwiedziny kumpla w górach, w Koninkach (region Gorce). Fajne miejsce do zobaczenia, chłopaki budują tam konkretne trasy rowerowe. Nie chodzi bynajmniej o trasy widokowe dla rodzin z dziećmi, a zjazdowe trasy dla downhillowców (rower zjazdowy = motor crossowy bez silnika ;) Wszystko pięknie ale Koninki bynajmniej nie są po drodze z W-wy do Holandii. Narzekać jednak nie ma co i „walimy” na Kraków. Przy wylocie z Warszawy (wysokość Raszyna) załapaliśmy się na pamiątkowe zdjęcie na fotoradarze. Wypięliśmy klaty, uśmiechy i zdjęcie jak się masz. Odkręcamy manety i po kilkudziesięciu minutach widzimy tabliczkę Radom. Tu załapujemy się na lokalny specjał – niebieskie mundurki, radar i lizaczek. Moje konto zasilił kolejny 1 pkt. Brrr. Dobrze, że udało się załatwić „rabat”, pan w białej czapce na wstępie proponował 6 pkt i dużo więcej kasy. Za Radomiem cieszymy się jak dzieci, że lecimy motocyklami. Przebudowy, korki, ruchy wahadłowe i wku….ni kierowcy. Miny panów w najnowszych BMW bezcenne. Walimy dalej, mijamy Kraków i wpadamy na zakopiankę. Droga ciesząca się złą sławą, jednak przemierzaliśmy ją pierwszy raz na motorach i mieliśmy niezły fun. Szeroko, równo, fajne zakręty, różnice poziomów = naprawdę fajny tor. Dajemy w palnik aż miło, „włączył się nam tryb Rossi i Lorenzo” i omal nie zapędziliśmy się za daleko. 10 km za Myślenicami zjeżdżamy z „toru” i jazda na Koninki. Na miejscu czekają na nas same specjały: jazda quadem, lokalne piwko, pierogi, kiełbachy, ognicho, śpiew. Mniej więcej w tej kolejności. Kumpel z Koninek na „dzień dobry” wsadził nas dwóch na swojego quada i we trzech (na jednym quadzie) wspięliśmy na lokalną górę. Dobrze, że zostałem w całym motocyklowym zestawie, bo zarówno jazda w górę jak i w dół była jedynym w swoim rodzaju przeżyciem. Ścieżki w dół, które kolega wybierał trudno nazwać ścieżkami i jadąc sam quadem nawet nie wpadłbym na pomysł, że tamtędy da się jechać. O jeździe we trzech nie wspominając… Na dole nawet cieszyłem się, że już koniec bo siedzenie na rurkach quada do przyjemnych nie należy. Wieczorkiem relaksik przy ognichu, piwko, drineczki, kiełbachy i pierogi. Mniam.
Ranek przywitał nas lekkim kacem i obfitym deszczem. Prognoza pogody na ICM-ie dodatkowo nie nastrajała optymistycznie. Dwa dni deszczu w regionie. Super… Prysznic i duże śniadanie pozwoliło zapomnieć o trudach dnia poprzedniego. Opakowaliśmy się w nieprzemakalne spodnie, kurtki i jedziemy w deszczu. Na najbliższej stacji benzynowej zaopatrzyliśmy się foliowe rękawice, które włożyliśmy do moto rękawic. Patent tani, dobry i w ręce zaczęło być mniej zimno. Zachciało mi się założyć kominiarkę, bo trochę wiało w szyję. Okazało się to sporym problemem, bo ten gadżet miałem pod siedzeniem. Wizja odczepiania pająka i zdejmowania torby, sprawiła że trzeba było wianie w szyję polubić. Tu wyszła zdecydowana wyższość torby z kieszeniami nad workiem. Wbijamy się na Zakopiankę. Tym raczej jazda a’la V.Rossi odpadała bo lało już jak z cebra. Następnie autostrada z Krakowa do Katowic. Swoją drogą nawet przy ładnej pogodzie bardzo upierdliwe są dla motocyklistów bramki opłat. Zdejmowanie mokrych rękawic, szukanie biletu to udręka przed duże U. Trudno, płacimy i lecimy dalej. Pogoda poprawiła się dopiero na wysokości Wrocławia. Przy autostradowy McDonald pokrzepił nasze żołądki i dał nieco kopa, a zza chmur nieśmiało zaczęło wyglądać słońce. Git! Nareszcie! Najpiękniejsze było to, że to był ostatni dzień deszczu podczas naszej wyprawy. Później już tylko słoneczna rozpusta. Plan na dzień dzisiejszy, dotarcie do Zgorzelca udało się zrealizować przed zmrokiem. Problem noclegowy szybko się rozwiązał przy pomocy przydrożnej sieci hoteli Picaro. Nie za tanio (100pln / łebka) , ale warunki super. W TV akurat leciało motoGP . Ładna Pani z recepcji (POZDRAWIAMY CIĘ SERDECZNIE) udostępniła na suszarkę do włosów i starą „harcerską” metodą wysuszyliśmy przemoczone do suchej nitki buty i rękawice. Na drugi dzień, skoro świt około 11stej, pakujemy się na motorki. Plan na dziś dojechać do Amsterdamu. 800km przed nami. Dajemy w rurę, ustalamy przyjemną prędkość przelotową 160km/h i lecimy. Przyjemną dla kumpla bo ja na nakedzie walczyłem z wiatrem jak lew. Jazda samą autostradą to ciekawych nie należy, raczej było nudnawo. Jedyne atrakcje to szerokie zakręty w które można się było fajnie składać oraz zabawy z stylu – ile pojadę, aby nie zgubić bagażu. Okazało się że torba Louis i pajączki trzymają nawet przy 200km/h. Test zdany. Ciekawostką jazdy w Niemczech (oprócz braku limitów prędkości) jest fakt, że motocykliści stoją w korkach. Nie wiem czy u nich jest takie prawo czy trafiliśmy na bardzo spokojnych riderów, ale my przebijaliśmy się przez korki, a oni grzecznie stali. No cóż, miłego wdychania spalin chłopaki. Dodam, że było słońce i z 28C wiec jajka im się pewnie gotowały jak się masz. Po 6h jazdy dotarliśmy do Hannoveru. Tu zaczynało dać o sobie znać zmęczenie materiału - moje plecy wymiękały, nogi drętwiały, ręce miały dość. Dodatkowo pomyliliśmy zjazdy z „autobanów” dzięki czemu dodaliśmy extra 100km do naszej dzisiejszej trasy. Czas na przerwę, przynajmniej z godzinę. Kawka, kitkat i ćwiczenia rozciągające pomogły i ruszamy znowu. Z Hannoveru do Holandii zeszło w miarę szybko, choć z kolejnymi nauczkami na przyszłość. Jadąc na zachód TRZEBA KONIECZNIE MIEĆ OKULARY PRZCIWSŁONECZNE, KASK Z BLENDĄ LUB CIEMNĄ SZYBKĘ. Walka gołym okiem z zachodzącym słońcem jest jak walka Najmana (ja) z Pudzianem (słońce). No cóż, w końcu kiedyś zajdzie...
Holandia przywitała nas „urzędowym” ograniczeniem prędkości do 120km/h na autobanie i o dziwo (lub nie) większość lokalesów poruszała się właśnie z tą zawrotną prędkością. Na 40 km przed Amsterdamem MEGA KOREK. Chyba wszyscy Holendrzy tego dnia wracali do domów. Wrzucamy dwójeczki i pyr, pyr, pyr, między samochodami - kolejna godzina w plecy. Trafiliśmy na lokalnego ridera w tym korku – Mr. Spidi. Nazwaliśmy go tak od kombinezonu tegoż producenta, który był chyba we wszystkich kolorach tęczy. Pokazał nam holenderską wersję jazdy w korku – do naszego polskiego przepychania się i „straszenia gazem” dorzucił ciągłe trąbienie. Napieprzał klaksonem jak szaleniec. Skuteczny szaleniec bo samochody robiły miejsce aż miło. Hehe, dzięki chłopaku w końcu huzaria z Polskie jedzie. W końcu widzimy długo wyczekiwaną tabliczkę Amsterdam. WOOOW! Kur..a wreszcie! Bjutiful! Przypadkiem zjechaliśmy właściwym zjazdem z autobana. Włączamy GPS i gładziutko i szybciutko docieramy na miejsce i byłoby pięknie gdyby nie ostatnia tego dnia niespodzianka - Nikogo nie ma w domu. Dżizas!!! Była 22.30, a po poprawkach zapowiadaliśmy się na 23.00. OK., czekamy. Szybko nam się znudziło i pojechaliśmy znaleźć jakaś knajpę w okolicy. Jakiś przemiły lokales zapytał nas czy przyjechaliśmy z Polski motorami. Nasze potwierdzenie skwitował krótkim – Respekt. OK, nie wiem czy z nas sobie robił jaja czy nie, ale jego „respect” wzięliśmy „na plus”. A co ? Po chwili znaleźliśmy zajefajny coffeeshop, dokonaliśmy paru miłych zakupów (no przecież, że chodzi o kawkę – Amnesia skunk was her name ;) ) i trudy tego dnia szybko poszły w błogie zapomnienie…
Ranek w Amsterdamie powitał nas piękną pogodą. Zgodnie uznaliśmy, że robimy sobie motocyklowy detox na cały dzień. Jedyny kontakt z maszyną to lekkie przepucowanie z kurzu i usunięcie kilkuset owadów z frontu motocykla, smarowanie łańcucha itp. Uff, starczy lalunia, zostajesz na parkingu. Dzień zszedł na rajdzie po okolicznych oraz nieco dalszych knajpach, degustacjach Grolscha i Heńka oraz testowaniu najprzeróżniejszych innych fajności, o dziwo legalnych w tym kraju. Jakość każdego testowanego artykułu była przednia i w pewnym momencie okazało się, że odnalezienie drogi do domu będzie nad wyraz skomplikowane. Okolica, której się znaleźliśmy była inna od znanych nam z Polski tzn. biali lub jak kto woli rdzenni Europejczycy byli tu w dużej mniejszości. W pewnym momencie byliśmy jedyni w zasięgu wzroku. Z pomocą przyszła technologia smyr-fona i wbudowany moduł GPS wyprowadził nas we właściwym kierunku. Wieczorem spotkaliśmy się wreszcie z gospodarzami i resztę 1-go spędziliśmy w przefajnym towarzystwie. Dzień 2. Moto lanserka mieście. Lokalnie dziewczyny machały i się uśmiechały, chłopaki na rowerach zazdrośnie spoglądali na maszyny i ze zdziwieniem na rejestracje. Dla lokalesów fakt przyjechania gości z Polski aby wydać kasę, a nie ją wywieźć musiał być niesamowitą nowością. Z ciekawostek dnia - odwiedziliśmy słynny Red District, czyli dzielnicę czerwonych latarni. Ceny usług mocno wygórowane. Piękna, pachnąca dziewczyna w seksownej bieliźnie poinformowała, iż „50 EUR for 20 minutes”. Czy skorzystaliśmy? Nasza sprawa ;) Aha. Gdyby ktoś z Was tam trafił i się zdecydował to polecamy obejrzeć ją całą, a nie tylko gapić w cycki. Niektóre mimo, że wyglądają kobieco mogą mieć niespodziankę w majtkach. Może są tańsze, nie wiemy…
Dzień 3. Wg pierwszego planu mieliśmy się tego dnia zwijać ale ostatnie razy niejedno mają imię i zostaliśmy jeszcze dwie noce. Nasi gospodarze (też „motożyści”) dziś mieli dzień wolny więc udaliśmy się na wycieczkę po okolicznych wioskach i miasteczkach. Z Amsterdamu udaliśmy się (niestety częściowo autostradą) do Almere. Tu czekało nas zaskoczenie. Zaskoczenie dla ludzi z kraju gdzie autostrady to pewien luksus, a nie codzienność. Tam ciężko jechać inną drogą niż autostrada. Tu przydała się znajomość dróg naszych gospodarzy. Pokazali kilka fajnych dróg. Parę razy włączyła się nam fantazja i polecieliśmy ze 180km/h na ograniczeniu chyba do 60km/h. Dobrze, że nikt nas nie zsuszarował, bo: gdybym był lokalesem to na miejscu straciłbym prawko, a po 2-gie i na 100% mnie dotyczące – mandacik wyniósłby „jedyne” 800 EUR. Ostudzeni tymi wieściami staramy się mniej przeginać. Z Almere polecieliśmy na Lelystad, a stamtąd zajebistym kilkunastokilometrowym mostem przez morze do malowniczej, portowej miejscowości Enkhuizen. Na miejscu bardzo czysto, schludnie i estetycznie. Nie było w ogóle „dzikich” budek z kebabem, straganów czy milionów banerów reklamowych charakterystycznych dla polskich miejscowości wypoczynkowych. Naprawdę fajne miejsce. W lokalnym barze rybnym chcieliśmy coś typowego holenderskiego. Dostaliśmy świeżego śledzia zrobionego na lokalny sposób, ze cebulką i konserwowym ogórkiem. Całość zapakowana w bułkę + mały „heniek”. Mniam. Pycha. W dobrych humorach pakujemy się na motorki i ruszamy z powrotem do Amsterdamu. Plan odwiedzić „wiatrak”, będący siedzibą lokalnego browaru. Wszystkie oferowane tu piwka są własnej produkcji. Można nawet obejrzeć kadzie. Taktycznie pytamy ile promili można mieć w Holandii. Okazuje się, że dość sporo bo 0,5 promila. Przyjmując do wiadomości tę radosną wieść zamawiamy po polecanym przez lokalesów piwku. W smaku super – coś jak mix pszenicznego z tradycyjnym pilsem. Wreszcie możemy się poczuć jak twardziele z amerykańskich filmów, którzy schodząc z motoru zamawiają piwo, a nie „soczek” ;) Delektując się smakiem piwka obserwujemy jak Holendrzy wracający z pracy zajeżdżają samochodami po browar, wypijają po 3, po czym wsiadają do swoich fur i wracają do domu. Istny raj dla naszej straży miejskiej. Z jednego dnia mieliby tylu „klientów” co z całego miesiąca uganiania się za rowerzystami. Z poprawionymi humorami udajemy się na wieczorne „poszalenie” się po mieście.
Dzień 4. Znowu był plan, że dziś wyjeżdżamy i znowu było szkoda więc zostaliśmy. Ubrani na maxa cywilnie – koszula w kratę, dżiny, trampki, jedziemy pozwiedzać cześć miasta z drugiej strony zatoki. Gdy już mieliśmy pakować na autostradę, kumpel zobaczył fajną przystań. Okazało się, że na drugą stronę miasta (Noord) pływa prom i 2 sympatycznych zmotoryzowanych gości z „egzotycznego” kraju mogą przewieźć. Bilet wstępu 0 eur. Dank U Wel, wery najs ;) Debordażujemy się na Noord’zie. Ciekawa część miasta, prawie sami Holendrzy. Turystów prawie w ogóle, mało przedstawicieli mniejszości etnicznych. W knajpach też taniej. Za kawę płaciliśmy średnio 50c – 1 EUR, mniej niż w centralnym Amsterdamie (2 EUR). Zwiedzamy dalej i trafiamy na ciekawą przystań barek mieszkalnych. Niektóre wyglądają na niezłe „hacjendy” z dwoma i nawet trzema piętrami. Swoją drogą chętnie bym pomieszkał na takiej jakiś czas. Marzenia rozwiewa nagłe zakończenie uliczki. Trzeba szukać wyjazdu. Trafiamy znowu w ciekawe i chyba bardzo stare miejsce - uliczkę z setkami „pozlepianych” ze sobą małych domków. Wygląda trochę jak wioska z klocków Lego. Nacieszywszy oczy decydujemy o powrocie do centrum miasta. Pierwszy pomysł to przejazd tunelem pod zatoką. Niestety, tunel zamknięty. Później okazuje się, że to właśnie dlatego wpuścili nas z motorami na prom. Normalnie, tylko piesi i rowerzyści mogą się przeprawić. Cała naprzód na prom zatem. Chwil kilka później jesteśmy w centrum. Poczyniamy ostatnie zakupy, prezenty dla kobiet, prezenty dla nas i czekamy delektując się lokalnymi specjałami aż nasi kochani gospodarze skończą pracę i do nas dołączą.
Dzień 5. Do widzenia Amsterdamku, fajny byłeś… Droga powrotna to raczej żmudne walenie na wprost autostradą. Jedyną atrakcją było sprawdzenie ile pojedzie FZ’ta z bagażem. Poszła 233km/h i więcej nie chciała. Miałem wspomnieć o worku Louis za 60pln. Jest ok. , pojemność 50l, nieprzemakalny, spełnia swoje zadanie. Mi starczył na wyjazd na Mazury na 3 dni, oraz obecny 6 dniowy Amsterdam. Niestety trwały to nie jest. Widać już, że jeszcze 1-2 wyjazdy i po nim. Raczej do kupienia jako jednorazówka to konkretny wyjazd niż wiązanie z nim jakiś szerszych planów. Mojemu koledze za to, identyczna nówka sztuka nie wytrzymała nawet jednego wyjazdu. W drodze powrotnej zaczął się rozpadać i do domu dojechał posklejany taśmą. Fakt, że go dość mocno spakował, co zdecydowanie temu workowi się nie podobało.
|