Witam.
Heb zaproponował ciekawy temat... proponuję abyśmy tutaj dzielili się swoimi przygodami na motocyklu, w których było ciepło, gorąco, niebezpiecznie.
(do mr. Jacka - proponuję aby wypowiedż heb'a z "chcę mieć takie cudo na 1 moto..." przenieść tutaj ;) )
Na motocyklu mam przejechanych niewiele...cos koło 7.5 tyś km.
Nie miałem dużo groźnych sytuacji. Ale zaliczyłem jeden poważny dzwon, który chcę jak najdłużej pamiętać. Takich sytuacji, że ktoś mi wyjechał z podporządkowanej nie liczę - bo miałem kilka, zazwyczaj na szczęście w mieście, przy niewielkiej prędkości wiem, że na motocyklu to się zdarza niemal na porządku dziennym :(
Z cieplejszych sytuacji raz miałem tak, że jechałem sobie niezbyt szybko, zasadniczo nawierzchnia była sucha,ale kilka godzin wcześniej padał przelotny deszczyk. No i dojeżdżam do zakrętu w prawo, zasłoniętego drzewami, patrzę a na zakręcie mokro... to było na początku mojej kariery motocyklowej i niebardzo miałem tak naprawdę pojęcie o jeździe...i trochę się wystraszyłem złożyć...patrzę, a mnie coraz bardziej wynosi na zewnętrzną. A z naprzeciwka tir. To mnie jeszcze bardziej sparaliżowało. I zacząłem "namierzanie" - czyli tępe wpatrywanie się w tego tira zamiast zwyczajnie złożyć się do zakrętu. Jest to jeden z podstawowych błędów popełnianych przez niedoświadczonych kierowców (a miałem wcześniej przejechane ponad 25 kkm samochodem). Wtedy o tym nie wiedziałem, teraz już to wiem (i o kilka innych rzeczy jestem do dziś mądrzejszy ;) ) Na szczęście udało mi się przyhamować delikatnie, jako, że prędkość byla nieduża i zmieściłem się na swoim pasie. Ale dostałem nauczkę, że choćbyś niewiem ile lat jeździł samochodem, niewiem jak dobrze znał zakręt, to żebyś się przypadkiem nie zdziwił jak będziesz ten zakręt pokonywał na motocyklu.
Półtora roku później (około 6 tyś km dalej) miałem tego dzwona, o którym wspominałem. W zasadzie przyczyna była podobna - brak doświadczenia. Z tym, że w tym wypadku jednak bardziej znacząca była prędkość. Dlatego odradzam wszystkim kupno mocnego motocykla na początek. Ja miałem jako pierwszy motocykl ZZR600 (wsk i komarów nie liczę), i uważam, że to nie był najlepszy pomysł (już w trakcie kupna to wiedziałem, ale zdecydowałem się kupić bo był tanio, blisko i w dobrym stanie). Ale do dzwona... Jechałem za kolegą - on już w dość znacznej odległości, straciłem go z pola widzenia. Długa prosta, na końcu zakręt w lewo, początek jakiejś wioski. Jachałem sobie dość szybko - ile dokładnie nie wiem (przed samym wejściem w zakręt zwolniłem, pewnie było około 100 km/h). W momencie jak zaczynam wchodzić w zakręt widzę, że z daleka wyglądający na łagodny, zacieśnia się. Myślę, "oj, za szybko, tak nie dam rady". Postanowiłem przyhamować, i złożyć moto po chwili jeszcze raz. Brak doświadczenia -> błędna decyzja. Teraz wiem, że gdybym złożył się mocniej, to z tą prędkością bym spokojnie ten zakręt pokonał. Wtedy tak nie umiałem (6kkm to jest przecież nic) i zrobiłem to, co zrobiłem. W każdym bądź razie jadę i widzę, że sie nie zmieszczę... paraliż coraz większy, a w głowie myśli:
"oj, oj może jeszcze dam radę...nie, już teraz to nie dam rady. Teraz tylko żeby jak najwięcej drzew minąć, to może w końcu sie uda i minę wszystkie...a może przebić się między drzewami na zewnętrzną i w rów...ale nie...rów za głęboki, wbiję się z motocyklem i mnie przygniecie,albo nie dam rady między drzewami i wbiję się czołowo kaskiem w drzewo...to lepiej mijać jak najwięcej, i walnąć pod kątem tak, żeby odbiło mnie na bok..." i już byłem przy poboczu porośniętym drzewami - myśli:
"żeby jak najwięcej drzew ominąć, żeby jak najwięcej drzew ominąć...huh, jedno...uff, drugie się udało...., trzecie...oj, to już nie, to już będzie moje..." puściłem kierownicę, zamknąłem oczy, poczułem szarpnięcie, uderzenie, poturlałem się trochę i kawałek przejechałem na plecach.
Leżę na środku, w poprzek ulicy, na wznak. Pierwsza myśl:
"czy mogę się ruszać, czy mam panowanie w nogach i rękach"...poruszałem kończynami..."no dobrze, czuję, że się ruszają...ale mówią, że jak ktoś doznaje urazu kręgosłupa, to wydaje mu się, że rusza, a tak naprawdę nie rusza..." podniosłem głowę, poruszałem, widzę, ze wszystko się rusza ..." Ok, no to fajnie, czucie mam. Teraz tylko czy poleżeć chwilę ( nie chcę wstawać i patrzeć na mój piękny kochany motocykl w takim stanie, moja biedna piękna ,maszyna... ale nie, nie mogę tak leżeć, bo to za zakrętam, słabo mnie widać, zaraz coś wyskoczy zza tego zakrętu i mnie rozjedzie, albo się przeziębię, a dopiero co sie wyleczyłem z paskudnego i długotrwałego, to wstaję."
Wstałem i pierwsze co to ból w lolanie...ale jakoś daję radę. W jednym bucie (drugi mi spadł jak mnie wyrzuciło z moto) przekuśtykałem na pobocze, wyciągnąłem telefon i zadzwoniłem do domu powiedzieć, że miałem wypadek, ale wszystko ok. Usiadłem na poboczu, podkurczyłem kolana, oparłem na nich łokcie i złapałem się za kask. Mój motocykl leżał na lewym pasie, w poprzek - zajmował pół drogi, pełno kłębów pary z cieczy chłodzącej i oleju, które wylały się na gorący silnik, można powiedzieć, że nie wszystkie kawałki jeszcze nawet opadły na ziemie ;) ... słyszę, jedzie samochód...zobaczył w ostatniej chwili zza zakrętu leżący motocykl,kierowca przyhamował z piskiem, zwolnił, popatrzył i pojechał. Siedzę dalej. Z naprzeciwka jedzie drugi samochód....widzi mnie już z dala - zwolnił, zwolnił, objechał mój motocykl (maszyna zajmowała cały jego pas) i pojechał. A ja siedzę na poboczu skulony i trzymam sie za głowę. Niby nic mi nie było, ale zawsze mówia, żeby powypadku nigdzie nie łaźić ani nic, to siedzę ;) Jeszcze jeden samochód przejechał, zatrzymał sie dopiero czwarty. Jakiś stary passat z przyczepką, wysiadło czterech panów i pytają czy nic mi nie jest, jak pomóc. Ja wstałem i mówię, że nic mi nie jest, tylko noga trochę boli i żeby podnieśli motocykl, bo ktoś sie o niego tu jeszcze rozbije i wzięli go na bok. Podeszli szybko do motocykla, łapią go i tylko słyszę "o ku**a, jaki cięężki" ;) za chwilę przyjechał ten mój kolega który jechał pierwszy i sie wszystkim zajął. Kolesie przenieśli moto na pobocze, pojechali, zostaliśmy sami. Dzwonić po karetkę? hm...w sumie aż tak mnie nie boli, a jak przyjedzie karetka to i policja, a jak policja to dostane mandat... poczekamy na kolegę (już był w drodze busem po motocykl), wsiądę i pojedziemy potem na pogotowie. Ale siedzimy chwilę, kolega wyciąga akumulator i odkręca rozerwany zbiornik zbiornik, z którego leje się paliwo. Słyszymy koguta... patrzymy na siebie i ta sama myśl... "policja czy karetka? ... nie, po sygnale słychać, że to policja." Ktoś z tej wioski musiał pewnie zadzwonić.
Tu potrzebne są dwa słowa wyjaśnienia...
wyjeżdżaliśmy z pewnej miejscowości, na wylocie stali z radarem. Już w zasadzie nie było zabudowań, ale ograniczenie prędkości nadal obowiązywało. Akurat mieli zatrzymane jakieś samochody, w tym dużego busa, który nas przysłonił, więc nas nie namierzyli i nie zatrzymywali. Jak koło nich przejeżdżaliśmy, to miałem na prędkościomierzu około 100-110 km/h. Popatrzyli na nas, my na nich. ... 15-20 km dalej miałem ten wypadek.
NIE ZANUDZIŁEM WAS JESZCZE? :) :)
no i co...oczywiście myśl u nas..."czy to ci co tam stali? ..hm, napewno, pewnie byli najbliżej". Za chwilę podjeżdża octawia...a jak, ci sami :/ . Pan policjant wysiada i pierwsze słowa (w zasadzie krzyk):
"No, ja wiedziałem, my tu przyjechaliśmy wam prawojazdy pozabierać, już wy nam pokazaliście jak pięknie potraficie się zachować, no to zaraz zabieram prawo jazdy"
ja na to:
-ale proszę paana, dzis są moje urodziny (bo były - niezły prezent sobie zafundowałem ;) ). Jakie prawojazdy zabrać?Widzi pan co sie stalo z moim motocyklem, ja cały poobijany, a pan tu jeszcze prawo jazdy zabrać?
- no ale mandat będzie!
po czym kazał mi przygotować dokumenty do kontroli. Nastepnie po chwili zapytał czy potrzebuję pomocy medycznej i czy wezwać karetkę. Ja mówię, że w zasadzie nie potrzebuję, ale jako, że kolano mnie coraz bardziej zaczynało boleć, czułem, że coś nie tak z obojczykiem - domyślałem, się, że złamany i zaczęło boleć wszystko poobijane (adrenalina przestawała działać - bo przez pierwsze ponad 15 minut prawie ZERO bólu - poza nieszczęsnym kolanem) nie mówiłem tego bardzo stanowczo, to zadzwonił po karetkę. Ja leżałem na poboczu, dalej stał radiowóz a pomiędzy nami kolega odkręcał przeciekający zbiornik. Pan ch*jicjant podszedł do mnie po dokumenty, spojrzał na motocykl i mówi:
"A to paliwo MUSI SIE TAK LAĆ? NIE MOZNA TEGO JAKOŚ ZABEZPIECZYĆ?"
a ja na to najspokojniej jak tylko mogę (to było przed wypisaniem mandatu, to wolałem nie drażnić psa):
- ale widzi pan, że tu kolega z tym wojuje, próbuje odkręcić jakoś ten zbiornik.
A pan pchładza:
- a nie można jakoś przewodu zagiąć?
my z kolegą tylko popatrzyliśmy na siebie oniemiali...
gratuluję i dziękuję tym, co to wszystko przeczytali ;) jak zechcecie to później napiszę końcówkę.
|